poniedziałek, 31 grudnia 2018

Tam gdzie Piraci z Karaibów

To nie jest mój ulubiony film, ale trzeba przyznać, że kręcony był w wyjątkowo pięknej scenerii. Właśnie na Karaibach, a ściślej (przynajmniej częściowo) na Puerto Rico.
Na północnym wybrzeżu Puerto Rico jest ostre, rozległe pole lawowe. Chodzenie po nim wymaga solidnych butów, lawa potrafi przeciąć podeszwy lekkich tenisówek.
Z jednej strony pole lawy graniczy z palmowym zagajnikiem przechodzącym miejscami w zarosla namorzynowe. Z drugiej strony rozbija się o nią morze.
To jedno z najpiękniejszych, najspokojniejszych miejsc jakie znam. Można spędzić dzień gapiąc się na rozbryzgujące się fale wystrzelające ze skalnych grot i szczelin jak gejzery.
Nie wszyscy tak myślą, mój syn był znudzony po 20 minutach, ale na mnie to miejsce działa magicznie.

Blisko jednego krańca pola lawy znajduje się grota w kształcie dzwonu z 3-4 ujściami podobnymi do kominów. Tam wyrzeźbiono prekolumbijskie petroglify datowane na jakieś 800-900 lat. Zejście do nich było możliwe po drabinie jeszcze dwa lata temu dopóki coraz więcej współczesnych wandali nazywających się nie wiadomo dlaczego turystami postanowiło konkurować z dawnymi mieszkańcami wyspy. Drabiny już nie ma. Zejście jest możliwe, ale wymaga 3-4 metrowej wspinaczki ciasnym kominkiem.

Nawet jeżeli nie zdecydujecie się na zejście petroglify są nieźle widoczne, a samo miejsce pozostaje bajkowe. Jak widać:












piątek, 28 grudnia 2018

Plantacje kreolskie

Na południu Luizjany, w krainie kreolskiej, pozostało jeszcze trochę starych budynków plantacji kreolskich. 
Gdy myślimy "plantacja" w kontekście Stanów Zjednoczonych nasuwają się skojarzenia z białym dworkiem z kolumienkami, plantacjami bawełny, wojną secesyjną i klimatem jak z "Przeminęło z wiatrem". Jak to ze stereotypowymi skojarzeniami większość jest mylna, ale jeżeli chodzi o plantacje Luizjany skojarzenia te są wyjątkowo mylne.

Należy zacząć jednak od wyjaśnienia kim byli Kreole. Byli to francuskojęzyczni mieszkańcy kolonii francuskich na Karaibach i w południowej części Ameryki Północnej). Luizjana była kolonią francuską oryginalnie. I pomimo czasowego przejścia pod zwierzchność hiszpańską, a następnie trwałego wejścia w skład USA w 1803 r. ludność długo pozostała kreolska. Można było być Kreolem białym, czarnym lub mieszanej krwi. Natomiast reperkusje kulturowo-lingwistyczne dla wszystkich warstw społeczeństwa Luizjany były ogromne.

Kreole z górnej warstwy społecznej to byli właściciele plantacji. Bez wyjątku biali. Śmietanka towarzyska, społeczna i finansowa. Ich dzieci mogły zostać lekarzami, adwokatami, urzędnikami czy architektami, ale taka sytuacja była degradacją społeczną. Prawdziwą arystokrację tworzyli plantatorzy, a arystokrację tę rozumiano na sposób typowo europejski.
Po zakupie Luizjany przez Stany Zjednoczone do regionu przybyło trochę Amerykanów, którzy dorobili się majątku w USA i zainwestowali w plantacje w Luizjanie. Pracowali ciężko i bogacili się szybko, a jednak pomiędzy tę nową - amerykańską - warstwą plantatorów, a starą kastą plantatorów kreolskich ziała przepaść. Przepaść ani finansowa (ci i ci byli bardzo lub bajecznie bogaci) ani rasowa (co oczywista wszyscy byli biali).
 Była to natomiast przepaść: 
a) religijna (przed 1803 r. obowiązującą i jedynie legalną religią Nowego Orleanu i Luizjany był rzymski katolicyzm, większość zaś amerykańskich plantatorów nowo przybyłych z północy stanowili protestanci),
b) językowa (Kreole posługiwali się na co dzień francuskim w jego lekko archaicznej wersji, archaizm języka pogłębiał się z każdym pokoleniem, gdyż ewoluował on wolniej oraz odmiennie niż francuszczyzna używana na kontynencie europejskim; amerykańscy plantatorzy byli - co oczywista - anglojęzyczni) oraz
c) kulturowa. Kreolscy plantatorzy czerpali wzorce z arystokracji francuskiej (choć sami nie zawsze, a nawet nie często mieli pochodzenie arystokratyczne). Przeważnie zatrudniali biały, wykwalifikowany personel do zarządzania plantacją, prowadzenia jej rachunkowości, podejmowania decyzji handlowych, a nie rzadko w pośrednictwie w handlu korzystali z usług profesjonalnych faktorów. Sami spędzali czas na prowadzeniu bogatego życia towarzyskiego, oddawaniu się muzyce, czasem sztuce i konsumowaniu zysków plantacji. Nie znaczy to że nie inwestowali i nie kształcili się w kierunku zarządzania przedsiębiorstwami, jednak robili wszystko, by plantacje sprawiały wrażenie latyfundiów dających im zysk (dawały) i umożliwiających im prowadzenie arystokratycznego życia (umożliwiały) przy zachowaniu wrażenia braku ich własnego wkładu pracy. Amerykanie przeważnie prowadzili sami rachunkowość plantacji, zarządzali nimi i utrzymywali stosunki handlowe z nimi związane samodzielnie. Amerykańscy plantatorzy dziwili się Kreolom, że zamiast pracować oddają się piciu kawy nie dbając o codzienność swojego przedsiębiorstwa, Kreole dziwili się Amerykanom że nie musząc pracować robią to na co dzień i ciężko. Zderzyły się dwa modele kultury: szlachecko-arystokratyczny oraz mieszczańsko-przedsiębiorczy.

Plantatorzy kreolscy i amerykańscy zajmowali odrębne dzielnice Nowego Orleanu gdy w nim mieszkali, porozumiewali się innym językiem, chodzili na inne nabożeństwa, chowali bliskich na innych cmentarzach oraz bardzo rzadko zawierali między sobą małżeństwa. Obie społeczności, o podobnym poziomie dochodów, były bardzo odrębne przez długi czas. Ta odrębność dotyczyła w warstwie językowo-kulturowej również niewolników na plantacjach.

A inne różnice?
Na południu Luizjany najczęściej uprawiana była nie bawełna, ryż czy orzechy lecz trzcina cukrowa. Opłacalna uprawa trzciny cukrowej wymaga sporego kapitału na wejściu i znacznego areału. Podczas, gdy przy uprawie bawełny w Karolinie Południowej czy Georgii można było prowadzić zarówno wielką plantację jak też małe gospodarstwo biedoty uprawiającej ziemię własnymi rękami trzcina cukrowa uprawiana była niemal wyłącznie na sporych plantacjach.

Architektonicznie kreolskie zabudowania plantacji przypominały domy plantatorów francuskich i hiszpańskich na Karaibach: zbudowane na podwyższeniu, bardzo kolorowe, otwarte na przestrzał tak, aby można manewrując otwartymi i zamkniętymi drzwiami uzyskać efekt przeciągu.











Powyżej: budynek i wnętrza plantacji Laura. W czasach kreolskich Laura była bardziej kolorowa: podmurówka była czerwona, dach niebieski. Żółty korpus budynku i zielone okiennice były jak na zdjęciach. Poniżej dwa zdjęcia spiżarni w domu. Kuchnie (zgodnie z prawem) mieściły się w odrębnych budynkach, tyleż dla uniknięcia zapachu gotowania co - w szczególności - z uwagi na ryzyko pożarowe związane z gotowaniem na otwartym ogniu.




Inaczej traktowano czarnych niewolników (oraz wolnych czarnych). Luizjana dość wcześnie, jeszcze przed 1803 r., posiadała tzw. Code Noir określający prawa i obowiązki w stosunku do niewolników. I tak właściciele niewolników mieli obowiązek ich nawrócenia na katolicyzm i utrzymania w nim oraz musieli dawać niewolnikom niedzielę wolną od pracy (to prawo przestrzegane w Nowym Orleanie nie zawsze przestrzegane było na plantacjach w szczycie zapotrzebowania na pracę, a często i poza nim). Wyzwoleńcy potrzebowali osobnego dokumentu, aby móc pozostać w Luizjanie (inaczej po wyzwoleniu musieli w określonym czasie wyjechać, aby znów nie popaść w niewolę). Dzieci ze związków mieszanych z wolnymi kolorowymi kobietami (częste) mogły na podstawie testamentu dziedziczyć do 1/8 majątku swojego ojca. Pod warunkiem, że taki testament sporządził.

Implikacje tak różnego podejścia do życia, bogactwa, dziedziczenia były różnorakie. Dla mnie najistotniejsze były dwie, związane z problemami, nad którymi kiedyś się zastanawiałam:

1) Jakim cudem mieszkańcy stanów południowych w przededniu wojny secesyjnej mogli wykazywać się taką beztroską, aby dokonać secesji, narazić się na oczywisty skutek (wojnę) i nie wpaść na to, że jest to wojna od początku przegrana? Oczywiście nie oni jedni w historii dokonali takiej sztuki, ale jednak zwykle strona słabsza w potencjalnym konflikcie nie jest tą, która konflikt radośnie rozpoczyna. Otóż uważali się za stronę mocniejszą (to wiedziałam), a podstawą tego był fakt, że 2/3 milionerów w USA przed 1860 r. mieszkało na południu. Nawet spośród mieszkańców północy niejeden żył z południowej plantacji. Akumulacja bogactwa w przedwojennych Stanach Zjednoczonych wyraźnie faworyzowała południe. A że bogactwo to było zakorzenione w przemijającej epoce, wyjątkowo wrażliwe na zawieruchę wojenną i nie dostarczające w wystarczających ilościach tego, co potrzebne do prowadzenia wojny już tamtejszym mieszkańcom umknęło.

2) Dlaczego po wojnie secesyjnej tak wielu byłych niewolników, wcale nie najstarszych, na plantacjach pozostało? Dotyczy to w szczególności głębokiego południa, a Luizjany w sposób szczególny. Luizjana nie została wojną zniszczona, żadna armia tu nie dotarła. Plantacje delty Mississippi funkcjonowały dalej przynosząc pokaźne zyski. Plantacja Laura, z której pochodzi większość umieszczonych tu zdjęć, przynosiła roczny dochód ok. 1,3 miliona dolarów w latach bezpośrednio po wojnie secesyjnej. Plantacja potrzebuje rąk do pracy. Prawie wszyscy zostali. Dlaczego?
Otóż nie mieli jak i dokąd pójść. Po pierwsze obok powszechnej wśród byłych niewolników nieumiejętności czytania i pisania dochodziła jeszcze nieznajomość języka. Na większości kreolskich plantacji posługiwano się kreolską wersją języka francuskiego. Większość niewolników nie potrafiła nawet mówić po angielsku, co bardzo im utrudniało przemieszczanie się. Po drugie miejscowości w tej części kraju są od siebie mocno oddalone. Często do najbliższego miasta trzeba by iść ok. 50 mil - przedsięwzięcie samo w sobie. Kolejną przyczyną były rodziny. Większość je miała. O ile młody, zdrowy mężczyzna mógł próbować wyjazdu na północ, odejścia, konkurowania z innymi wyzwoleńcami o nieliczne miejsca zatrudnienia, a młoda zdrowa kobieta, choć znacznie bardziej narażona na przestępstwa seksualne też miała szanse, o tyle starcy i dzieci zmarliby zapewne przed dojściem do miasta. A nikt nie chciał porzucać rodziny. Na plantacji najstarsi i najmłodsi też wymagali opieki. Wreszcie, po wyzwoleniu wielu plantatorów płaciło swoim robotnikom (byłym niewolnikom) nie tylko groszowe stawki, ale wypłacano je w miejscowej monecie lub kuponach zdatnych do wydawania w sklepie prowadzonym na plantacji. Pensje te - nieprzydatne nigdzie indziej - nie wystarczały na życie i prowadzono sprzedaż "na zeszyt" z końcem każdego roku wskazując zwiększające się zadłużenie robotników. Mogli odejść, oczywiście, przecież byli wolni, ale... po spłaceniu długu; którego nigdy nie mieli szans spłacić, ani nawet zmniejszyć.
Tak więc zamieniwszy los niewolników na los przypisańców, albo czegoś bardzo do nich zbliżonego ludzie zostali na plantacjach. Na plantacji Laura widoczne na zdjęciu chaty niewolników zamieszkane były do 1977 r. ! Podciągnięto do nich prąd elektryczny i korzystano z nich nadal. Trzeba było 100 lat i kilku pokoleń, żeby wolność zaczęła być bardziej prawdziwa. 

Plantację Laura prowadziły 4 pokolenia kobiet. Większość marzyła o innym życiu, innej codzienności. Postawione w tej roli wskutek zdarzeń losowych wywiązały się z niej - plantacja rozkwitała. Sama jednak rodzina gnębiona była chorobami, kłótniami i wewnętrznymi podziałami. Piękna rzeczywistość na obrazku i niewątpliwe bogactwo osłaniały depresję, rozpacz, skłócenie oraz wyzysk. Na załączonym zdjęciu widać nieślubne dzieci jednego z "paniczów" plantacji. Dzieci niewolnic.. Nie uznał ich, nie odziedziczyły majątku. A że jedno z nich urodziło się 16-letniej matce (bynajmniej nie pierworódce) w czasie, gdy on sam miał lat 66 dobrze pokazuje jeszcze inny element tamtego systemu.
Piękne są kreolskie plantacje i dobrze je zwiedzić - nie zapominając o krwawej historii jaka za nimi stoi. Nie tylko po stronie niewolników. Mimo oczywistych różnic w poziomie życia na tych malarycznych bagnach z powracającymi regularnie epidemiami żółtej febry uwięziona w gorsecie klasowych przekonań kasta kreolskich plantatorów była również zniewolona, oderwana od realiów życia i skazana na życie w jakim się urodzili. W większości.... 

Poniżej: zdjęcie koligacji rodzinnych właścicieli plantacji Laura z pokazaniem dzieci z niewolnicami oraz wycena niewolników:


Poniżej: chata niewolników. W dwóch izbach mieszkały dwie rodziny. Takie chaty były zamieszkane do 1977 r. oraz dom owdowiałej właścicielki plantacji, do którego z trójką niewolników wyprowadziła się z głównego domu, gdy już nie prowadziła plantacji (ten dom dopiero będzie odnowiony)


wtorek, 18 grudnia 2018

Nowy Orlean - historia, architektura i duchy :)

Jeżeli myśleliście, że tak szybko opuścicie Nowy Orlean to nic z tego :) Jeszcze Was nim trochę pomęczę.

Nowy Orlean jest najbardziej europejskim (w pozytywnym sensie) amerykańskim miastem jakie dotąd udało mi się zobaczyć. Wprawdzie siatkę ulic ma dalej beznadziejnie nudną (ale skutecznie utrudniającą zgubienie się), natomiast jego architektura, życie na ulicy, poruszanie się z buta i inne tak przeze mnie cenione atrybuty europejskich miast wraz z tą nieokreśloną cenną atmosferą są tu wszechobecne.
Miasto założyli Francuzi na najbardziej podniesionym w górę skrawku cyprysowego rozlewiska jakie udało im się odnaleźć. Po przegranej wojnie powinni oddać te posiadłości Brytyjczykom, niemniej w porę królowi francuskiemu przypomniało się, że ma kuzyna na tronie Hiszpanii i właściwie może mu sprawić prezent (i nie oddawać Luizjany wrogom). Tak więc Luizjana przeszła na 40 lat w ręce hiszpańskie, po ułagodzeniu sprawy powróciła do Francuzów, a w 1803 r., natychmiast po uzyskaniu nad nią formalnej kontroli przez Francuzów, kupili ją Amerykanie i tak już zostało.


Te 40 hiszpańskich lat życia Nowego Orleanu jest bardzo istotne. Osadnicy oczywiście (francuscy) nie zmienili się, aczkolwiek administracja tak - w tym okresie władze były naprawdę hiszpańskie, a do sowicie opłacanych rządowych konfitur zawsze są chętni. 

Otóż w okresie, gdy administracja była hiszpańska Nowemu Orleanowi przytrafiły się dwa dewastujące go pożary w odstępie 6 lat: pierwszy w 1788 r. następny w 1794 r.

W tamtym czasie miasto było zbudowane z cyprysowego drewna (stało wszak na cyprysowym mokradle i rozlewisku) zatem ogień szerzył się błyskawicznie. Z historią obu pożarów wiążą się anegdoty oraz historie o duchach. I od tego zacznę 

W 1788 r. Wielki Piątek był dniem bardzo wietrznym. W tym okresie w Nowym Orleanie jedyną legalną religią był rzymski katolicyzm, a sojusz tronu i ołtarza, bardzo bliski w ówczesnej Hiszpanii i jej koloniach, sprawiał, że władze kościelne miały dużo do powiedzenia. W związku z powyższym na dzień wspomnienia męki Pańskiej zabroniono hałasowania, głośnych imprez, muzyki, a także bicia w dzwony. Wielu pobożnych(pobożnisiów) budowało sobie domowe ołtarzyki. Wśród nich szczególną dewocją wyróżniał się sekretarz rady miejskiej mieszkający w ładnym, wygodnym domu, w sercu starego Nowego Orleanu. Postawił on w swoim pokoju aż 50 świeczek w okolicach domowego ołtarzyka. A potem wyszedł czy też (jak chcą niektórzy) tak zatopił się w modlitwie, że podmuch mocnego wiatru poruszający firanami w jego oknach uszedł jego uwadze. Łatwo zgadnąć co nastąpiło potem. Wpierw firany i zasłony, potem meble, ściany.... Drewniany dom zapłonął szybko, a sąsiednie były tuż tuż, wsparte jeden o drugi. Nieszczęsny sekretarz pobiegł do katedry znajdującej się tuż obok, aby uruchomić dzwony - jedyny system alarmowy miasta wobec pożaru. Jednak pobożni mnisi zajmujący się katedrą odmówili. Dzwony? W Wielki Piątek? Mimo zakazu? Czy sekretarz oszalał? 
Trochę czasu minęło zanim do mnichów dotarło, że pożar zbliża się do katedry. To ich przekonało i zgodzili się na uderzenie w dzwony na trwogę, ale jako się rzekło dzień był wietrzny i święty. Żeby nie zakłócać świętości dźwiękami kołysanych wiatrem dzwonów dzwony skrępowano o czym wszyscy w zamieszaniu zapomnieli. Mnich, który wbiegł na dzwonnicę wrócił stamtąd nie mogąc uruchomić dzwonów, a zanim rozsupłano sznury zarówno katedra jak i dzwonnica padły łupem pożaru.

Powyżej obecna katedra nowoorleańska, poniżej zdjęcia wnętrza



Dom, w którym wybuchł pożar 1788 r. po odbudowie:


Z pożarem tym, najtragiczniejszym w historii Nowego Orleanu, który pochłonął 80% zabudowy, wiąże się jeszcze jedna anegdota. Jednym z nielicznych budynków jakie przetrwały ten tragiczny pożar był konwent urszulanek. Nowoorleańczycy opowiadają, że gdy wybuchł pożar zakonnice zgromadziły się pod figurą Matki Boskiej i zaczęły modlić o ocalenie, ale pożar się zbliżał. Zaczęły modlić się jeszcze gorliwiej o ocalenie, część z nich położyła się krzyżem na ziemi, ale pożar się zbliżał. W ostatecznej rozpaczy wyniosły figurę na piętro, otwarły okno od strony pożaru, umieściły tam figurę twarzą do pożaru i zawołały: "Ocal nas Matko Boża bo giniemy, ale jeśli nas nie ocalisz będziesz pierwsza - a pamiętaj ,że jesteś drewniana". Pożar do konwentu nie dotarł.

Minęło 6 lat, miasto względnie odbudowano i wówczas w sierocińcu na strychu będącym składzikiem na suche siano dwóch małych chłopców bawiło się zapałkami. Znaczna część drewnianego miasta ponownie spłonęła. Z sierocińca nie wszystkie dzieci udało się wyprowadzić i 5 małych chłopców tam zginęło. Dziś w budynku mieści się luksusowy, pięknie położony niewielki hotel mający opinię nawiedzonego.

Najciekawsza historia jaką słyszałam w związku z tymi "nawiedzeniami" to historia młodego małżeństwa, które spędzało tam rocznicę ślubu. Bawili się świetnie i wrócili do hotelu późno i nie do końca trzeźwi. Następnego ranka jechali na wycieczkę na bayou i żona poprosiła męża, aby nie robił więcej zdjęć tego dnia gdyż zostały już tylko 3 klatki, a rano filmu nie kupią (fotografia cyfrowa miała dopiero nastąpić po kilku latach). Mąż prośbę spełnił, ale rano okazało się, że cały film jest zużyty. Żona dała się przekonać, że pewnie sami zużyli to poprzedniego dnia, bardzo trzeźwi wszak nie byli... Niemniej, gdy następnie, już w domu, wywołała zdjęcia ostatnie 3 klatki filmu pokazują ich śpiących nago na hotelowym łóżku. Wybuchła straszna awantura, pani oskarżyła hotel o to, że ktoś w nocy wszedł do ich pokoju gdy spali i zrobił im intymne zdjęcia. Dyrekcja hotelu wszystkiemu zaprzeczyła, niemniej na wszelki wypadek zwróciła koszty zakwaterowania i dopiero później ktoś zwrócił uwagę, że zrobienie zdjęcia pod takim kątem wymagałoby lewitacji pod sufitem bezpośrednio nad łóżkiem śpiących małżonków...

A czemu architektura Nowego Orleanu zawdzięcza tyle Hiszpanom i pożarom? Cóż, jak napisałam, osadnicy pozostali w dominującej większości francuscy, ale po dwóch pożarach drewnianego miasta władze (hiszpańskie) nakazały jego odbudowę jako miasta murowanego, ze ścianami wzajemnie się o siebie opierającymi, żeby nie tworzyć kominów i dodatkowych zagrożeń pożarowych. A że urbaniści byli hiszpańscy więc i styl odbudowy był hiszpański. Dziś Francuski Kwartał, najstarsza dzielnica Nowego Orleanu, zbudowana jest w stylu kolonialnym hiszpańskim. Domy mają wewnętrzne patia. Mają galerie i balkony z balustradami z kutego lub lanego żelaza (bardzo modne przez długi czas w Nowym Orleanie), a styl przywodzi na myśl hiszpańskie posiadłości na Karaibach oraz stare andaluzyjskie miasteczka. Miasto zbudowane pod koniec XVIII wieku stoi. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie nikt nie zamierza się w nim bawić zapałkami na składziku siana. Popatrzcie:









sobota, 8 grudnia 2018

NOWY ORLEAN - miasto muzyki

W Nowym Orleanie spędziłam ostatnio trochę czasu, zakochałam się w nim na zabój. Cud, że stamtąd wróciłam (rozważałam zostanie) i teraz jestem duszą w Nowym Orleanie. Więc najbliższe relacje będą stamtąd.
Nowy Orlean... Miasto literatury, sztuki, muzyki (narodziny rythm and bluesa i jazzu), miasto kreolskie z unikalną kulturą. Wyluzowane, radosne, kolorowe, ale też miasto kontrastów. Bogactwa i biedy. Radości i rozpaczy. Najwyższej sztuki i zbrodni. Najbardziej katolickie z amerykańskich miast z wciąż znaczącą populacją wyznawców voodoo (oczywiście nie tego hollywoodzkiego mambo jumbo tylko prawdziwego voodoo). Na pewno kilka wpisów mi zajmie.

Dziś będzie o muzyce.

Na pewno najbardziej kojarzoną z Nowym Orleanem muzyką jest jazz, który tu się narodził. Wyrósł z ragtime, afrykańskich gospeli, muzyki klasycznej i zachodnioafrykańskich rytmów. Najpiękniejsza muzyka świata.
W Dzielnicy Francuskiej, ale i poza nią wystarczy się kawałek przejść żeby trafić na kogoś grającego.

Może się to zdarzyć przed katedrą (w czym znak proszący o zachowanie ciszy nie przeszkadza).


Występuje w każdym barze w dzielnicy rozrywek, a przynajmniej w co drugim, po zmroku, nie zawsze TAK doskonały jak ten grany na poniższych zdjęciach, ale zawsze dobry

Grany jest w czasie wieczornych rejsów po Mississippi


Albo wprost na ulicy


Sami posłuchajcie:
Nowoorleańczycy nie pozostawiają bez muzyki żadnego ważnego momentu swojego życia. Poniżej zdjęcia orszaku ślubnego - na początku jedzie dwóch policjantów na Harleyach, za nimi państwo młodzi, za nimi orkiestra jazzowa, a potem orszak weselny:

Jazz towarzyszy też pogrzebom, i o ile w drodze na cmentarz gra się smutne kawałki, o tyle po wyjściu z cmentarza nastrój się zmienia. Zmarły jest już w lepszym miejscu, a żywym pozostaje... jazz. Poniżej pogrzeb w Nowym Orleanie:
jazzowy pogrzeb

Tradycją pogrzebów jest natomiast składanie ciał w podniesionych wysoko grobowcach. Nowy Orlean jest katolickim miastem i przed 1803 r.  było nawet nielegalnym być tu innego wyznania. Jak wiadomo kremacja w kościele katolickim długo była zakazana, próbowano chować zwłoki jak na starym kontynencie, ale NOLA jest na cyprysowym bagnie, 51% miasta (dzisiejszego) jest położona poniżej poziomu morza, większość wyrosła z moczar. Ciała chowane w ziemi wypływały po pierwszym deszczu, a trumny z kolonizatorami wesolutko spływały bagnistymi ulicami miasta. To nie mogło się podobać.
Zaczęto wznosić grobowce w górę. Do dziś w Nowym Orleanie chowając kogoś składa się go w trumnie, którą umieszcza się na półce grobowca.  Gdy minie rok i jeden dzień grobowiec się otwiera, trumnę pali, resztki ciała (a w piekielnym klimacie Nowego Orleanu po roku wiele nie zostaje) pakuje do torby i spycha drągiem do komory pogrzebowej (jaskini pogrzebowej) na końcu grobowca (stąd angielskie powiedzenie 'I will not touch you with 12 feet pole'). I robi się miejsce na następnego. W grobowcu może zmieścić się nawet kilkaset osób (co biorąc pod uwagę jego cenę w Nowym Orleanie na historycznym cmentarzu czyni z niego doskonałą inwestycję).
Miasto, w którym przez ponad 150 lat żółta febra, malaria, cholera i inne choroby były corocznymi zjawiskami musi mieć gdzie chować swoich zmarłych. Na najstarszym cmentarzu wśród innych pochowanych leżą Marie Laveau (choć nie w tym grobowcu, który jest oznaczony jako jej miejsce pochówku, nie wiemy tak naprawdę gdzie leży) czy też Myra Clarck Gaines - pierwsza kobieta, która występowała we własnym imieniu w sądzie (i wygrała, a sprawa była wielka). 
Zobaczcie jak wygląda najsłynniejszy cmentarz Nowego Orleanu: